Od dwóch tygodni praktycznie bez przerwy słucham drugiej płyty P.S. Eliot. Słucham i słucham, już dawno przekroczyłem 72 godziny, po których za recenzję zabiera się Robert Christgau, ale nadal wiem tylko jedno. To cholernie dobry album, wsiąknąłem na dobre. Tylko dlaczego?
Z pomocą niespodziewanie przyszła Małgorzata Halber, która w jednym ze swoich felietonów przyznała się do fanowania Green Day. Że to taka reakcja na przesyt muzyką improwizowaną, eksperymentalną i próby przesłuchania "Channel Orange" Franka Oceana (też mi się nie udało). Że to wszystko musiało się skończyć zwrotem ku prostocie, a Green Day to przecież jej ucieleśnienie. I ja się z tym zgadzam, bardzo lubię "Dookie", a moja fascynacja prościutkimi jak konstrukcja cepa pioseneczkami dziewczyn i chłopaka z Alabamy wynika pewnie z przesytu Afryką, Persją i tak dalej. Reakcja organizmu wychowanego Ameryce. Podobnie, jak fanowanie Sewarin', z którymi P.S. Eliot łączy Allison Crutchfield. Tu perkusistka, tam wokalistka. Prywatnie bliźniacza siostra Katie, głosu P.S. Eliot (i Waxahatchee).
Halber w swoim tekście pisze również o przedmiejskości Green Day. Ten pasż mógłbym tu przepisać zamieniając nazwy zespołów i "nihilizm" na "naiwność". Dwójka kwartetu z Alabamy jest hołdem złożonym nastoletnim latom, pierwszym miłościom, tym naprawdę ważnym problemom. Jest też hołdem dla lat 90. i całej gamy indie rockowych zespołów z Weezerem i Pavement na czele, choć Green Day też można tu usłyszeć. Piosenki są po prostu fantastyczne, nie potrafię się od nich uwolnić, od tej ich bezczelności, bezpretensjonalności i klimatu rodem z filmów dla licealistów. Może to moje uwielbienie "Sadie" jest tez reakcją na szarą, postudencką egzystencję i te wszystkie mało wazne dorosłe problemy. W końcu nastolatkiem przestałem być prawie pięć lat temu. Gdybym miał znów szesnaście lat, to słucham bym właśnie ich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz